sobota, 8 lutego 2014

Serialowa sobota- Banshee

Banshee. Serial, który miał poszerzyć ofertę programową Cinemaxu. Mocna rozrywka, z pięknymi kobietami, enigmatycznym bohaterem i wartką akcją. Polecany przez pewnego polskiego pisarza. Miało być pięknie. Wyszło jak wyszło.
Gdybym wiedziała wcześniej, że twórcy serialu są odpowiedzialni za Czystą krew, uniknęłabym kilku rozczarowań. 
Serial dzieje się w fikcyjnym miasteczku Banshee, w Pensylwanii. Po odsiedzeniu piętnastu lat wyroku, tajemniczy skazaniec a jednocześnie główny bohater (nigdy nie poznajemy jego prawdziwego imienia) przyjeżdża tu by odzyskać łup i ukochaną. Na miejscu okazuje się, że nie jest tak różowo- ukochana ma męża i dzieci, i wcale nie ma zamiaru porzucać wszystkiego dla dawnego wspólnika/kochanka. Nasz bohater przyjmuje nową tożsamość i zostaje szeryfem. Ma mnóstwo nowych problemów, stare też nie dają o sobie zapomnieć. 
To dość naturalny stan dla głównego bohatera.
Banshee to serial strasznie nierówny. Pierwsze trzy odcinki oglądałam z entuzjazmem, podobała mi się fabuła, klimat małego miasteczka, targanego konfliktami (w Banshee jest indiański rezerwat i wspólnota Amiszy) i główny bohater. Około szóstego odcinka regularnie waliłam ręką w czoło, apogeum głupoty to odcinek ósmy. Dwa ostatnie obejrzałam z obowiązku. O dziwo, dziesiąty był na tyle dobry, że rozważam zabranie się za drugi sezon.

Nowy Orlean spotyka Nowy Jork. Moja ulubiona para bohaterów.
Co mi się podoba? Początkowa fabuła, bohaterowie drugoplanowi i klimat. Relacje między policjantami w Banshee, którzy tworzą zgraną ekipę. Oraz ukraińska mafia mówiąca nawet po ukraińsku. Banshee nie ucieka od trudnych tematów. Nie ze wszystkimi radzi sobie dobrze, ale przynajmniej próbuje. Problemy mniejszości, wiara, przynależność i wykluczenie ze społeczności, zaufanie, oraz zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. Bohaterowie nie mają tendencji do szybkiego wybaczania, nadstawiania policzka, problemów nie rozwiązuje się w pięć minut.

Policjanci z Banshee. A zdjecia stąd
Anthony Starr, twardy i psychopatyczny złodziej, ma spojrzenie uroczego szczeniaczka, któremu ciężko się oprzeć. Ulrich Thomsen i Ben Cross są naprawdę dobrzy jako ci źli (ale jak wiadomo, najlepszych filmowych złoczyńców grają Anglicy (lub Duńczycy)). Budzą współczucie widza, ale nie ma wątpliwości, że lepiej z nimi nie zadzierać.
Najlepsza jest jednak para Hiob i Sugar, nowojorski transwestyta i małomiasteczkowy bokser. Panowie na początku bardzo się nie lubią, potem lubią się trochę bardziej, ale zawsze współpracują.

Od razu widać, że temu panu nie można zaufać. Źródło
Co zepsuto? Hmm. Postać Anastazji, która na początku bardzo mi się podobała w szóstym odcinku nagle wykonała woltę i stała się inną osobą. Paru innym postaciom też się to przydarzyło. Drażniła mnie ilość seksu. Nie mam nic przeciwko scenom erotycznym, ale po co ścigać się z HBO? No i ten nieszczęsny odcinek ósmy, gdzie wydarzyło się kilka ważnych rzeczy, ale nie wiemy co dokładnie, bo twórcy woleli pokazać nam dłuugą walkę Anastazji z Olkiem. Przez co widz nie ma pojęcia jakie są stosunki Hood'a z FBI, a to ważne dla dalszego rozwoju fabuły.

Bohaterowie z najbardziej nieskładną fabułą. A szkoda, bo na początku im kibicowałam. Zdjęcie
Czy obejrzeć? Można, dziesięć odcinków to niewiele, pierwszą połowę ogląda się dobrze, druga zgrzyta, ale ostatni odcinek nieco to wynagradza.


0 komentarze: