czwartek, 3 kwietnia 2014

National Theatre Live Frankenstein

Wpis z dedykacją dla Asi, która nie mogła pójść z nami na spektakl.
 
Będzie nietypowo, bo o spektaklu, nie serialu. Pod żadnym pozorem nie jest to recenzja, za rzadko chodzę do teatru, żeby oceniać, raczej zapis wrażeń.
Nie używam słowa Potwór czy Monstrum na określenie Istoty, bo jak słusznie zauważył Janek, można powiedzieć wiele, ale twór Victora Frankensteina jest czymś dużo więcej niż Potworem.

Aktorzy grające główne role wymieniają się nimi. Swoją drogą, wszystkie postacie reagują na Istotę z obrzydzeniem, ale wcale taka straszna nie jest.
 Sztuka jest historią Frankensteina pokazaną z puntu widzenia Stworzenia, co mnie ucieszyło, bo nie jestem fanką niemej, tępo patrzącej bestii z filmów. Rozpoczyna się sceną narodzin Istoty, potem obserwujemy poznawanie świata i pierwsze spotkania z ludźmi. Zupełnie pominięto historię Victora, czyniąc z niego punkt odniesienia dla Stworzenia, nie bohatera. Moim zdaniem, zabrakło kontekstu- i stworzenia Istoty i jego wychowania, przez co Frankenstein stał się postacią bardzo zimną i płaską (nadal genialnie zagraną, ale w porównaniu z oryginałem dużo uboższą). Nie jestem też przekonana, czy dodanie elementów przemocy seksualnej było dobrym pomysłem, całość robiła wrażenie i bez niej. 



Najlepsza scena w sztuce
 Frankenstein to tak naprawdę przedstawienie dwóch aktorów. Obaj są świetni, chociaż mam wrażenie, że Johnny Lee Miller jednak kradnie show (a pierwsze parę minut gdy obserwujemy jak Stworzenie uczy się chodzić, jest genialne). Nie ma wątpliwości komu należy się nasza sympatia, nawet jeśli po drodze popełnia kilka zbrodni. Chociaż i tak najlepszy jest w scenach, w których gra z Benedictem Cumberbatchem, aktorzy świetnie się uzupełniają. Scena spotkania w górach, gdzie obaj miotają się między sprzecznymi emocjami (Victor między fascynacją o obrzydzeniem, Stwór między nadzieją a dumą) była chyba najlepsza w sztuce.

She dies, we don't care. Ale do pewnego momentu to była piękna scena.
Reszta obsady… rozczarowała mnie, zwłaszcza w porównaniu z zeszłotygodniowym Koriolanem. Wszyscy byli nijacy, może poza Karlem Johnsonem w roli niewidomego profesora. Elisabeth, której wypowiedzi powinny czynić z niej kolejną stronę w dialogu o stworzeniu, jest słodka i mdła. I chyba nie jest to kwestia aktorki, a postaci, która w jednej scenie pragnie nauki, w drugiej tuzina dzieci. Jednak najbardziej irytował mnie ojciec Victora- sztuczny i teatralny, wręcz papierowy.

Nie wiem co tam robił steampunk, ale był naprawdę ładny
 Za to scenografia była niezwykła i bardzo mi się podobała (ale jak wspomniałam, teatromaniak ze mnie żaden, więc może zachwycam się czymś, co jest teraz na porządku dziennym). I w sumie cieszę się, że oglądałam transmisję, mam wrażenie że na żywo nie doceniłabym aż tak cudowności instalacji świetlnej. Było minimalistycznie, ale ciekawie, a niektóre sceny były piękne (wschód słońca, pokazany przy minimum środków).

It's full of stars...
 Podsumowując, Frankenstein to mocna sztuka, ze średnim scenariuszem, jednak wszelkie braki w tekście wynagradzają dwaj główni aktorzy. Ale nie wiem czy dość, by zadowolić widzów, nie będących fanami któregoś z nich. Mi wystarczyło, chociaż wyszłam mniej rozentuzjazmowana niż z Koriolana.

Spektakl obejrzałam w ramach National Theatre Live na seansie w Multikinie. Jeśli będziecie mieć okazję i możliwość, idźcie koniecznie! Nieważne co będą grali :). Teraz ostrzę sobie zęby na Audiencję z Helen Mirren.

Poniżej opinia Janka, który uteatralniał się wraz ze mną:
W tej sztuce akcenty został rozłożone zupełnie inaczej niż w dotychczasowych opracowaniach Frankensteina. Pierwsza część to akt stworzenia Stworzenia oraz jego nauka świata. Druga część to pojedynek pomiędzy Stworzeniem a Wiktorem. Starcie dwóch psychopatów, bez żadnych zasad, bez reguł. O dziwo, to właśnie Stworzenie posługuje się emocjami oraz dysponuje ogromną empatią. Wiktor jest zimny, skalkulowany, oderwany od rzeczywistości. Jedynymi rzeczą które nim targają to strach oraz... oburzenie.
Ich dialog jest przerażający. Sherlock Holmes i Moriarty to przy nich niewinne stworzonka. Sam sposób ich "umawiania" się na spotkania wbija w fotel. Stworzenie zabija brata Wiktora "bo przecież inaczej byś nie przyszedł". Wiktor nie jest lepszy. Wykorzystuje do tego celu zaufanie swojego ojca oraz narzeczonej. Bierze ślub, bo zdaje sobie sprawę iż wtedy Stworzenie przyjdzie do niego i upomni się o swoje.
I chyba na tym polega brak ról drugoplanowych. To zwykłe pionki na szachownicy, których usunięcie jest najzwyklejszą formą komunikacji między dwoma graczami. Żaden z głównych bohaterów nie odczuwa wyrzutów sumienia. Nawet Stworzenie, pomimo szerokiej gamy swoich uczuć w głębi duszy jest zwierzęciem stosującym najprostszą zasadę - oko za oko. Ty mnie zdradziłeś, więc ja Ci odpłacę.
Wiktor stworzył nowe życie, ale nie potrafił wziąć za niego odpowiedzialności, bo w głębi duszy ciągle był rozkapryszonym dzieckiem skupionym tylko na sobie i swoich zachciankach. Bardzo dobrze oddaje to scena z jego narzeczoną, w której widać (a przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie) iż Wiktor zupełnie nie ma pojęcia co to jest kobieta, ani tym bardziej co się z nią robi. Patrząc na niego miałem nieodparte skojarzenia z naszymi współczesnymi nerdami, wpatrzonymi w ekrany komputerów, tabletów, komórek. Całą swoją energię kierujących ku fałszywym bożkom zamiast zając się tradycyjną ludzką interakcją.
Zgadzam się z Anią, Koriolan robił mocniejsze wrażenie. Ale Frankenstein zostawia po sobie coś więcej. Coś co zostaje w środku i drąży. I każe się zastanowić. I nie chodzi tylko o zagadnienia bioetyczne, ale też o tego drugiego człowieka, który jest obok.
Bo jakie mogłoby być stworzenie, gdyby Wiktor okazał mu choć odrobinę człowieczeństwa? Tego samego człowieczeństwa, którego Wiktor nie posiadał.

0 komentarze: